Rozdział 4 - Świąteczna gorączka


Mokry śnieg uderzał o szybę, usypiając chłopaków. Przedświąteczna atmosfera udzieliła się im na całego; ustrojona choinka, lampki w oknie i zapach sosnowych gałązek zawieszonych nad drzwiami. Na trzy dni przed Wigilią byli gotowi do celebrowania świąt. Krystian siedział przy komputerze i pracował nad nową powieścią, a Denis piekł makowiec. Sielankę przerwało połączenie Skype od Wolfe’a.
― Mów ― odebrał rozmowę Orlik.
― Włączcie kanał lokalnej telewizji ― Steph wyglądał na zdenerwowanego. ― Mamy problem.
Rudowłosy przełknął ślinę.
― Przylecieli po mnie? Te skurwiele z U’beare i z Xion?
― Nie, to jeszcze nie to, raczej bardziej lokalne zagrożenie. Z Wielkiej Brytanii.
― Zagraża mi jakiś angol?
― Nie tylko tobie, całemu światu.
― Jak to?
― Ten osobnik nazywa się Jack White i ma około dwustu lat, chociaż wygląda na dwadzieścia. Zatrzymał proces starzenia dawno temu. Jak na człowieka jest dość utalentowany, czerpie z elementów Ognia, Ziemi i Powietrza. Zabił kilkudziesięciu U’beaerian i dwunastu mniej zdolnych Xionów.
― Czego chce ode mnie?
― On… jest dziwny ― zająknął się Wolfe. ― Tropi wszystkich uzdolnionych na Ziemi i wyzywa ich na pojedynki. Chce sprawdzić swoje umiejętności, zabijając innych czerpiących z Elementów. Spotkałem go trzydzieści lat temu w Londynie i ledwie uszedłem z życiem. Poturbowałem go mocno, niestety nie zdobyłem się na zabicie go, i to był mój błąd. Wyleczył rany i nadał jest groźny.
Krystian włączył telewizor na kanale lokalnej telewizji. Reporter stał przed płonącymi samochodami w centrum miasta. Kamera pokazywała uciekających w popłochu ludzi, porzucających torby z zakupami świątecznymi.
Z kuchni przyszedł Denis i przysłuchiwał się rozmowie, zerkając na telewizor.
― To jego sprawka? ― zapytał Orlik, wskazując na telewizor przez ramię.
― Zgadza się. Chce cię sprowokować do ujawnienia się. Morduje ludzi na Alejach.
― Muszę zareagować, nie pozwolę, żeby zabijał bezkarnie.
― Spotkamy się na miejscu, przy banku ― powiedział Steph i rozłączył się.
Krystian wstał od komputera i poszedł po kurtkę. Wkładał ciepłe zimowe trapery, kiedy podszedł do niego Szuster.
― Boję się o ciebie ― szepnął i przytulił kochanka. Rudowłosy pogładził go po ramieniu i uspokoił.
― Nie martw się, dam sobie radę. Skoro Wolfe twierdzi, że jestem takim mocarzem, to taki pionek nie powinien mi zagrozić.
― Po prostu się martwię.
― Muszę go powstrzymać, bo zabije więcej ludzi. Czekaj na mnie, kochany. Wrócę.
Wyswobodził się z objęć przyjaciela i wyszedł.

##

― Co tam się dzieje? ― zapytał Orlik stojącego pod zamkniętym bankiem Wolfe’a.
― White podpala samochody wzdłuż alei. Zginęło już kilkadziesiąt osób. Musimy interweniować.
― Jak mnie znalazł?
― Mówiłem ci, obdarzeni potrafią się wyczuwać na ogromne odległości. Odkąd ujawnił się twój talent, emanujesz silną energią, którą każdy czerpiący może wyczuć i po niej zlokalizować cię. Niezbyt dokładnie, ale mino to jest to możliwe nawet na odległości międzygalaktyczne.
― A tak, pamiętam. A teraz bierzmy się za niego. Ja się nim zajmę, a ty wyprowadź z alei tylu ludzi, ilu zdołasz.
― Uważaj na niego, jest przebiegły ― ostrzegł Steph i ruszył bokiem alei, przemykając pod ścianami budynków. Orlik wyszedł na środek deptaka, wyminął kilka płonących samochodów i stanął oko w oko z czarnoskórym chłopakiem mniej więcej w swoim wieku. Jack White był szczupły i wysoki niemal jak Krystian. Białe, zaplecione w warkoczyki włosy spiął w zgrabny kucyk. Jednak najbardziej niezwykłe były jego oczy, błękitne, co jest niezwykle rzadkie u czarnoskórych. I był bosy, co było dość niecodzienne, zważając na porę roku i spadające z nieba mokre płaty śniegu.
Uśmiechnął się, ukazując białe, idealnie równe zęby.
― Ty przyszedł ― powiedział łamaną polszczyzną.
Orlik uniósł brwi, zdziwiony.
― Mówisz po polsku?
― Wiele Polacy w Anglia.
― Racja, sporo naszych wyjechało tam za pracą.
― Ty tu umrze ― parsknął White, wysuwając lewą nogę do przodu.
― Czekaj, pogadajmy ― Krystian wyciągnął pojednawczo rękę. ― Nie stanowię dla ciebie zagrożenia. Są inni, groźniejsi ode mnie.
― Xion, U’beare?
― Tak. Wkrótce tu przybędą. Wyczują nas, ciebie, mnie i innych obdarzonych.
― Nie ma innych. Ja zabił wszystkich ― zaśmiał się Murzyn. ― Zabić też Xion i U’beare, kiedy przylecieć po mnie. Ale najpierw zabić ciebie.
― Nie powinniśmy ze sobą walczyć. Musimy walczyć ramię w ramię z obcymi. Sam nie dam im rady, tak samo jak ty, doskonale o tym wiesz. Ale wspólnie może nam się udać.
― Jak da radę tobie, to da radę U’beare i Xion. Ja mocny, bardziej mocny od ty ― parsknął White, wysuwając zuchwale szczękę.
― Mówi się: mocniejszy ― mruknął rudowłosy, przybierając postawę obronną, kiedy zdał sobie sprawę, że nie ma mowy o współpracy z czarnoskórym chłopakiem. ― Sprawdzimy, czy jesteś bardziej mocny, palancie.
Jack White machnął ręką. Zaparkowane przed jednym ze sklepów auto wystrzeliło w powietrze, pędząc w stronę Orlika. Ten, przed samym zmiażdżeniem, również uniósł rękę i lecący pojazd skręcił w powietrzu, po czym wbił się w witrynę banku, przy którym przed chwilą spotkali się z Wolfe’em.
― Nie jest łatwo, prawda? ― zapytał z uśmiechem, zerkając ukradkiem przez ramię na wyprowadzającego ludzi z zagrożonej strefy Stepha. Blondyn dokonał cudu, kierując uciekających w bezpieczne miejsce poza zasięgiem wzroku White’a. Uspokojony, spojrzał na Murzyna.
― Ostatnia szansa na zmianę decyzji. Walczymy razem, czy przeciwko sobie?
― Nigdy razem ― warknął czarnoskóry chłopak i uniósł się w powietrze. Jednym ruchem ręki wprawił w ruch umieszczone wzdłuż deptaka ławki, które, wyrwane wraz z betonowymi fundamentami, pomknęły na Orlika. Ten machnął niedbale dłonią, a stalowo betonowe konstrukcje ławek rozleciały się na boki, wbijając w wystawy sklepów. White sapnął z wściekłością i posłał kolejny samochód w Krystiana, który odbił go niemal natychmiast w jego stronę. Jack uchylił się w powietrzu i stanął bosymi stopami na ziemi.
― Nie łatwo ― rzucił ― Ale ja wygra.
Znów uniósł się na dwa metry w powietrze, nie zwracając uwagi na sypiący śnieg i lodowaty wiatr. Nie zwracał uwagi na nic. Nawet na to, że rudowłosy porusza delikatnie palcami lewej dłoni.
Za plecami White’a, z auta unieruchomionego na betonowym koszu, odkręcił się i odpadł korek wlewu paliwa. Spadł bezgłośnie w miękki puch. W chwili gdy Murzyn uniósł ramiona by przeprowadzić kolejny atak, z baku wyskoczyło paliwo i silnym strumieniem uderzyło go w plecy. Odwrócił się z zaskoczenia i dostał kolejnym strumieniem w twarz. Zachłysnął się, wypluwając benzynę i odwrócił z wściekłą miną do orlika, ponownie lądując na ziemi. Z jego jasnych warkoczyków skapywały krople paliwa, całe ubranie miał nim przesiąknięte.
Orlik wyciągnął przed siebie prawą rękę ze złożonymi trzema palcami, kciukiem, wskazującym i środkowym. Pstryknął, a niewielki płomyk z płonącego opodal pojazdu pomknął w stronę Jacka White’a. Chłopak ryknął, stając w płomieniach, nagle wystartował niczym kometa i przeleciał niemal sto metrów, lądując w wystawionym przed sklepem rybnym saku na żywe karpie, których pozostało zaledwie kilka. Zapewne zdziwiła je niespodziewana wizyta śmierdzącego paliwem i spalenizną osobnika, lecz nie okazały tego. Żałowały pewnie, że nie znalazły nabywców, lepsza śmierć na patelni niż ten smród mieszającej się z wodą benzyny.
Ogień syknął gasnąc, a poparzony White wygramolił się z saku i upadł obok.
― I will kill you!1 ― próbował krzyknąć spaloną krtanią, lecz wyszedł z tego tylko skrzek. Jego popalone ubranie i włosy dymiły. Pozbierał się z ziemi i uciekł w najbliższą bramę. Krystian chciał ruszyć w pościg, lecz powstrzymała go dłoń Stepha.
― On wróci, jak tylko zregeneruje poparzenia.
― I mam mu na to pozwolić? Odzyska siły i pozabija więcej ludzi! Zaprotestował Orlik.
― Teraz chce zabić tylko ciebie, pozostali są bezpieczni.
― Wyprowadziłeś ludzi?
― Tak, nie martw się o nich. Skup się na sobie i walce z Wolfe’em ― Blondyn ścisnął ramię Krystiana. ― Wiem, że nie chcesz go zabijać, ale musisz to zrobić. Ściągnie na Ziemię uwagę Morra, a wtedy nastanie apokalipsa.
Rudowłosy westchnął ciężko.
― Zrobię to ― oznajmił zimno po chwili. ― Poczekam tu na niego.
Jasnowłosy jeszcze raz uścisnął dla dodania odwagi jego ramię, skinął głową i oddalił się bez słowa.
Krystian czekał niemal dziesięć minut, zanim pojawił się Jack. Podszedł do Krystiana blisko, niemal na metr. Z jego ubrania i zwęglonych włosów wciąż unosił się dym, oraz subtelny zapach spalenizny i ryb.
Orlik demonstracyjnie pociągnął nosem i powiedział po angielsku:
― You smells like a fish.2
W oczach jego antagonisty pojawiły się błyski wściekłości, lecz zapanował nad sobą.
― Ty umiera długo ― z jego poparzonego gardła wydobył się żałosny charkot, nie robiąc na Orliku najmniejszego wrażenia, co zademonstrował wzruszając ramionami z krzywym uśmiechem.
― Próbuj dalej.
Murzyn odpłynął w powietrzu w tył na kilkanaście metrów, unosząc się coraz wyżej, aż zatrzymał się na wysokości czterech metrów nad głową Krystiana. Ten obserwował uważnie wsteczny lot przeciwnika. W końcu White uniósł prawe ramię. Z pozoru wyglądało na to, że coś mu nie wyszło, lecz po chwili Kasztanowowłosy otrzymał potężne uderzenie w plecy. Wyrwany z betonowymi fundamentami, nierdzewny stojak do parkowania rowerów walnął go z ogromną siłą, łamiąc trzy żebra i kalecząc biodro. Krystian upadł pod ciężarem stojaka i krzyknął z bólu. Tymczasem czarnoskóry uśmiechnął się z satysfakcją, odsłaniając białe jak śnieg zęby.
Zaciskając szczęki Orlik podniósł się, z trudem zrzucając z siebie stalową konstrukcję. Zamknął oczy, i rozpoczął proces leczenia. Uleczył się w niebywałym tempie, czym zaskoczył White’a. Otrzepał bluzę z przyklejonego śniegu i z pełnym opanowaniem spojrzał na oponenta.
― Koniec zabawy, śmierdzielu ― rzucił krótko i machnął ramionami, jakby odbijał od podłoża piłkę do koszykówki. Jack runął na asfalt jak kamień, łamiąc obie nogi i wrzeszcząc jak opętany. Krystian podszedł kilka kroków bliżej, wyciągając do chłopaka zwrócone do niego wnętrzami dłonie. Po kilku sekundach na asfalcie wokól White’a zaczął topnieć śnieg, następnie uniosła się para, aż w końcu masa zrobiła się plastyczna jak po rozgrzaniu i pochłonęła połamane nogi Jacka White’a. Ten, wyjąc niczym potępieniec, próbował ripostować nieudanym atakiem lodowych sopli, spadających z dachy kamienicy, lecz chybił.
Orlik rozpostarł palce i zbliżył się do czarnoskórego chłopaka. Asfalt wokół uwięzionego w nim Jacka zasyczał, powietrze nad rozgrzaną masą migotało jak w upalny dzień. Nagle jego powierzchnia wybrzuszyła się i uniosła, wspinając po ciele White’a, którego wycie i wrzaski zawierały cały ból i cierpienie, jakie niechybnie musiał odczuwać. Rozpalona, parująca i sycząca przy zetknięciu ze śniegiem masa asfaltowa posuwała się w górę ciała chłopaka, jego skóra pokrywała się bąblami, a kiedy dotarła w okolice karku, włosy stopiły się i zamieniły w spopielone kudły. Twarz Jacka, mimo powstających lawinowo poparzeń i pęcherzy, wciąż była piękna. Szpecił ją tylko grymas bólu i wściekłości, oraz charczenie wydobywające się spomiędzy zaciśniętych zębów. Murzyn oparł się dłońmi i podłoże, które natychmiast wpełzło na nie, pokrywając aż do barków. W końcu z rozgrzanej, półpłynnej masy wyglądała jedynie urocza, choć ściśnięta cierpieniem i poparzona, twarz Brytyjczyka.
Krystian podszedł do niego i pochylił się, zaglądając mu w oczy.
― Nie chciałem tego, Jack. Wiesz o tym, prawda? Chciałem walczyć u twego boku.
― Teraz ja wie ― wyrzucił łamiącym się cichym głosem White. ― Ja idiot.
Z jego jedynego sprawnego oka spłynęła łza, drugie zostało wysuszone niemal jak pergamin przez temperaturę. Czarnoskóry zakrztusił się rozgrzanym powietrzem i spojrzał na Krystiana.
― Zabij.
― Nie mogę ― jęknął rudowłosy z trudem powstrzymując łzy.
― Ty musi, bo ja zabije ciebie…
― Kurwa, nie rób mi tego ― załkał Orlik.
― Zabij!!! ― charkotliwy krzyk wstrząsnął Krystianem, cofnął się o kilka kroków i pociągnął nosem, ocierając łzy.
― Farewell 3― powiedział krótko i wyrzucił prawe ramię w stronę Jacka. Asfalt zaskwierczał jak bekon na patelni i wpełzł na twarz chłopaka, wdarł się do ust i głębiej, do przełyku i płuc. Krótki krzyk urwał się nagle, kiedy żar spalił jego struny głosowe. Ostatnim wysiłkiem woli wyrwał uwięzione w asfalcie dłonie i podniósł je do twarzy. Jednak nie dotarły na miejsce. Stygnąca asfaltowa lawa stwardniała nagle, kiedy rudowłosy przestał ją podgrzewać. Klęcząca sylwetka Jacka White’a zamarła w pozie błagającej na kolanach o litość.
Orlik pociągnął nosem. Wiatr niosący płaty śniegu rozwiewał jego długie włosy, przyprószając je bielą i zamrażając łzy na policzkach. W końcu zacisnął zęby, a stwardniała asfaltowa masa wokół czarnoskórego zatrzeszczała i zaczęła pękać, tworząc idealny krąg z zastygłą na jej środku figurą młodego chłopaka. Wycierając ostatnią łzę, Krystian ukląkł obok figury i objął ją. Nagle wystartował z nią w powietrze. Leciał pionowo, wysoko, aż kryształki lody zaczęły osadzać się na jego włosach, twarzy i ubraniu.
Tymczasem na ziemi, na niedawne pole walki wkroczył Steph Wolfe. Rozejrzał się w poszukiwaniu walczących, lecz nikogo nie zobaczył. Cały deptak pośrodku alei był wyludniony, pozostały na nim tylko wraki kilku samochodów, niektóre wciąż płonące, połamany stojak do parkowania rowerów i idealnie okrągła dziura w nawierzchni. Po chwili do jego uszu dobiegł osobliwy narastający świst. Przypominał odgłos spadającej bomby. Intuicja podpowiedziała mu, żeby wycofać się kilka metrów od wyrwanego w asfalcie kręgu. I to uratowało jego blond główkę od ciężkich obrażeń, a być może także od nagłej śmierci. Gwizd narastał, zmieniając ton na niższy, co zwane jest efektem Dopplera. Nagle, z ogromnym łoskotem i hukiem, z nieba spadła oszroniona rzeźba klęczącego człowieka, wyrżnęła w ziemię i rozpadła się na drobne kawałki. Wolfe zasłonił twarz przed odłamkami, po czym podszedł do miejsca upadku. Pokruszone szczątki figury wyglądały osobliwie; na zewnątrz miały fakturę asfaltu, a wewnątrz były szkliste jak lód, lecz miały czerwonawo różowe zabarwienie z elementami białych odprysków. Replikant nie wiedział co to jest, dopóki nie wylądował obok niego Krystian. Osiadł bezgłośnie na ziemi za plecami Wolfe’a i położył mu dłoń na ramieniu. Ten wrzasnął ze strachu i odwrócił się gwałtownie, omal nie przewracając na jednym z odłamków świętej pamięci Jacka White’a.
― Kurwa, o mało się nie posrałem, chcesz żebym zszedł ze strachu?!
― Cóż, byłbyś drugą osobą, która zeszła dziś wieczorem ― odparł Krystian, wzruszając niedbale ramionami.
― Co się tu działo? Gdzie jest Black?
― Hej, bez rasizmu, on miał na nazwisko White, a to, że był czarny, to inna rzecz.
― Mniejsza z tym ― żachnął się Steph ― gdzie on jest? Co z nim zrobiłeś?
Orlik wykonał kolisty ruch ręką, wskazując na pokruszone szczątki figury.
― Wszędzie dookoła. Pękł jak szklanka.
― Zabiłeś go? Jak?
― Czy nie tego ode mnie chciałeś? A jak, to już moja tajemnica. Nie żyje, i niech tak zostanie.
― W porządku ― przytaknął blondyn. ― Stawiał opór?
― Chwilowy i bezskuteczny.
― Jednak jesteś wojownikiem, jakkolwiek mocno byś zaprzeczał ― Wolfe uśmiechnął się do rudowłosego.
― Niech będzie, odkryłem w sobie pokłady wściekłości i bitewnego szału, jak wikingowie. Ale to nie znaczy, że to lubię.
― Nie musisz tego lubić, ważne, że jesteś w tym dobry.
― Dobra, koniec tematu ― uciął Krystian. ― Możemy już iść? Obiecałem komuś bliskiemu memu sercu, że wrócę jak najszybciej.
Obcy uśmiechnął się i wykonał teatralny gest ramieniem, wskazując mu drogę.
Zagłębili się w odchodzącą od alei boczną ulicę.
Krystian po raz ostatni obejrzał się przez ramię na szczątki niedawnego przeciwnika. Wiatr szarpał jego kasztanowo rudymi włosami.
― Żegnaj, Jack ― szepnął sam do siebie i wykonał nieznaczny ruch dłonią. Krwisto asfaltowe okruchy zawirowały jak w miniaturowym tornadzie.
Orlik odwrócił się i odszedł za jasnowłosym replikantem.

##

Orgazm szarpnął ich nagimi ciałami jednocześnie, zapalając miriady gwiazd pod powiekami i powodując westchnienia rozkoszy. Ciepły i lepki strumyczek spermy wypłynął spomiędzy ich dociśniętych do siebie ciał i ściekł na podłożony plażowy ręcznik.
Denis odkleił się od rudowłosego z cichym mlaśnięciem. Jego wciąż sztywny członek ocierał się o równie twardy organ Krystiana. Szatyn pochylił się i pocałował kochanka w usta. Kiedy oderwał się od jego warg, stwierdził:
― Po walce z tym White’em jesteś jeszcze bardziej namiętny, kochany.
― To adrenalina, wkrótce przyjdzie zejście, jak po narkotykach, i padnę ze zmęczenia na ryj.
― Więc darujmy sobie kolejny raz i prysznic, lepiej chodźmy od razu spać.
― Prysznic nawet nie zaświtał mi w głowie, natomiast kolejny raz… dlaczego nie? ― uśmiechnął się krzywo Orlik, nawijając na palec włosy kochanka.
― Jesteś demonem seksu, niewyżyty ogierze ― zachichotał Denis, pocierając palcami wciąż nabrzmiały żołądź fiuta Krystiana. ― Tylko co zrobimy z taką ilością naszych płynów ustrojowych?
― Wytrzemy, albo… połkniemy. To tylko nasza sperma, nie krowi nawóz.
― Rozbrajasz mnie, mój zboczylasie ― mruknął zalotnie Szuster i na ostro zajął się pulsującym penisem ukochanego. ― Musisz częściej walczyć, po pojedynku wychodzi z ciebie bestia.
― Cóż, wiele wskazuje na to, że okazji do walki będzie coraz więcej.
Szatyn zagryzł wargi.
― Wiesz co… pomijając żarty o częstotliwości walk, bałem się o ciebie. Bardzo się bałem.
― Wiem, kochany ― Krystian przeczesał włosy Szustera. ― Ja też się bałem, ale to dodało mi sił.

##

― Co się znowu dzieje? ― zapytał nie do końca rozbudzony Krystian, kiedy odebrał telefon od replikanta. ― Ciebie też ogarnęła noworoczna gorączka zakupów?
― Nie mnie ― odparł Steph. ― Chyba mamy kolejnego gościa. Demoluje supermarket na północy miasta.
― Kto to tym razem?
― Nie mam pojęcia, żadnej ekipie telewizyjnej nie udało się dostać do środka. Skurwiel zablokował wszystkie wejścia, zabija ludzi i podobno poważnie uszkodził konstrukcję budynku.
― Na północy, dotrę tam za piętnaście minut, czekaj na mnie ― rzucił Orlik i wstał z łóżka, nie budząc śpiącego Denisa. Ubrał się i po cichu wyszedł z mieszkania.
Wsiadając do samochodu, rozmyślał nad intensywnością pojawiania się agresorów przed Nowym Rokiem. To musi być świąteczna gorączka, pomyślał.

##

Spotkali się przy rampach rozładunkowych na tyłach sklepu i przez wejście służbowe dostali się do środka. Przemknęli szybko korytarzami i znaleźli się wewnątrz hali handlowej. Panowały tu półmrok i cisza, przerywana z rzadka szeptami kryjących się między regałami ludzi i trzaskami rozbijanych sprzętów i towarów.
― Najpierw rozpoznasz dla mnie tego bydlaka, później wyprowadzisz ludzi przez zaplecze ― powiedział rudowłosy do Wolfe’a, zatrzymując się przy rzędzie kas.
Blondyn wystawił głowę ponad taśmę kasy i zlustrował pasaż.
― Wiem kto to jest ― oznajmił, kryjąc się przy Orliku. ― To Khnarr Molty, znany jako Khnarr Niszczyciel. Jest przywódcą bandy najemników na usługach Morra. Nie mam na jego temat dokładnych informacji, gdyż nie spotkałem się z nim w walce, ale podobno jest naprawdę potężny. Morr oszczędził go, ponieważ Khnarr poprzysiągł mu wierność by ratować swój świat. Teraz służy Xarraxowi jak piesek, podobno został nawet jego generałem. Ciekawe, czy przybył sam, czy z resztą swojej bandy. Niezła z nich zbieranina, męty z połowy galaktyki, każdy należy do innego gatunku.
― Jest Xionem?
― Nie, ale pochodzi z planety zasiedlonej przez przodków Xionów, więc jego gatunek, choć bardziej ludzki, posiada podobne cechy jak Xioni. Są niemal tak samo utalentowani pod kątem czerpania z żywiołów, a Khnarr jest prawdopodobnie najpotężniejszy, więc uważaj na siebie.
― Słyszałem to już wiele razy ― bąknął Krystian. ― Zajmij się ludźmi, poobserwuję go trochę, zanim się za niego zabiorę.
Wolfe przytaknął i ruszył wyprowadzać uwięzionych w sklepie, tymczasem rudowłosy wychylił się nieco zza kasy.
Khnarr siedział na stalowej belce podtrzymującej sufit hali, która spadła na ziemię. Pod jej ażurową konstrukcją leżały zmiażdżone ciała kilku osób.
Obcy miał długie, szare włosy sięgające ramion. Szczupła i dość młoda twarz stwarzała pozory łagodności, lecz krew i szczątki ciał zabitych mówiły coś innego. Ciało Khnarra pokrywał metaliczny, matowy pancerz, przez co wydawał się potężnie zbudowany.
Nagle podniósł głowę i odezwał się czystą polszczyzną, z ledwie wyczuwalnym obcym akcentem.
― Jesteś tu, prawda? Czuję cię, czułem już wcześniej, ale nie potrafiłem zlokalizować.
Krystian zebrał się w sobie i wyszedł na pasaż. Khnarr obrzucił go leniwym spojrzeniem i zeskoczył z belki. Podszedł kilka kroków bliżej, wciąż lustrując rudowłosego. Nie potrafił ukryć wrażenia, jakie wywarł na nim wzrost młodzieńca. Sam również był dość wysoki, lecz do Krystiana brakowało mu około połowy głowy. Obcy klasnął w dłonie, uśmiechając się szeroko.
― Zapewne nie wiesz kim jestem. Zwą mnie…
― Khnarr Niszczyciel ― przerwał my rudowłosy. ― Wiem co nieco o tobie. Między innymi to, że chodzisz na smyczy Morra.
― Jestem jego generałem! ― Molty uniósł dumnie głowę. ― Zważaj na słowa, miernoto!
― Generałem, przywódcą zbieraniny kosmicznych wyrzutków, który, zamiast walczyć jak przystało na honorowego wojownika, poddał się i sprzedał, by ratować swój świat. Generałem, który, gdy zawiedzie, skończy jako zwykłe mięso armatnie! ― wyrzucił Krystian z głębi serca. Widać było, że jego słowa poruszyły kosmitę, lecz Khnarr obrzucił Orlika wściekłym spojrzeniem.
― Właśnie dlatego nie mogę zawieść ― Odparł i uniósł w górę dłonie wnętrzami skierowane w sufit marketu. Jedna ze stalowych belek podtrzymujących konstrukcję dachu zgrzytnęła i spadła na Krystiana, lecz ten uchylił się i odbił ją niedbałym ruchem dłoni w stronę przeciwnika. Molty uskoczył w bok i zawirował lewym ramieniem. Ażurowa belka wyrżnęła w witrynę sklepu jubilerskiego. Wewnątrz hali wzmógł się wiatr. Po chwili stał się prawdziwym huraganem, który porywał nie przytwierdzone do podłoża przedmioty. W powietrze pofrunęły ławki, kosze na śmieci, części ciał zabitych i strzępy ubrań. Płatki śniegu wirowały w kolistym tornadzie wokół Krystiana. Chwilę później zamieniły się w maleńkie odłamki lody, które raniły twarz chłopaka i targały jego kurtką. Niedługo później z ciepłej puchowej kurtki pozostały jedynie strzępy, po twarzy kasztanowowłosego spływały strumyczki krwi, rozmazując się pod wpływem powiewów.
Huragan przybierał na sile, porywał coraz cięższe przedmioty, wyrywał nawet wbetonowane w posadzkę klomby z drzewkami.
Przed oczami zaskoczonego Krystiana, przebierając w powietrzu łapkami, przeleciał biały pudelek w szeleczkach, z wciąż zwisającą z nich smyczą. Z ogromną siłą uderzył w jeden z filarów konstrukcji budynku i zamienił się w krwawą masę ze strzępkami białego jak śnieg futerka.
To otrzeźwiło chłopaka. Uniósł dłoń na wysokość oczu i zacisnął ją. Niewidzialna siła ścisnęła Khnarra jak gigantyczna pięść, druzgocząc jego zbroję i odsłaniając zniewieściałe, niemal bezwłose ciało wiotkiego dwudziestolatka z niewielkim brzuszkiem. Oprócz pancerza pękło również kilka żeber oraz innych kości obcego, który z bólu osunął się na kolana. Wiatr natychmiast ucichł. Orlik nie pozostawił mu czasu na regenerację, wykonał niewielki gest dłonią i jedna z granitowych płyt posadzki podniosła się i wcisnęła Molty’ego w ścianę. Sporo krwi wypłynęło spod niej, zanim opadła na miejsce.
Lecz gdy opadła, nie było za nią Khnarra Niszczyciela.
― Kurwa, uciekł mi ― zgrzytnął zębami Krystian.

##

Gwardziści gwardii przybocznej Xarraxa Morra nie posiadali się ze zdziwienia, gdy pośrodku sali tronowej hegemona pojawił się zakrwawiony, praktycznie nagi i ciężko ranny Khnarr. Jeden z szóstki natychmiast pobiegł powiadomić przywódcę, którego aktualnie nie było w sali, gdyż był zajęty innymi obowiązkami, na przykład dręczeniem swych poddanych, planowaniem ataku na kolejną planetę lub nadzorowaniem projektowania gigantycznej statui, sławiącej podboje i triumfy jego Hegemonii. Gdy pojawił się w sali, ciągnąc za sobą ogon służących, doradców i innych różnego rodzaju przydupasów, nie zwolnił nawet. Podszedł do leżącego i z marszu złamał mu szczękę potężnym kopniakiem okutego metalem buta. Khnarr zawył jak ranny kojot i padł na wznak.
― Dałeś się pokonać jakiejś ludzkiej gnidzie z peryferiów galaktyki ― pokręcił głowa Morr. ― Nie wiem, jak mogłem mianować generałem takiego okurwieńca.
Tłum przydupasów za plecami władcy zaszemrał na dźwięk niezwykłego określenia byłego już generała.
― Milczeć! ― warknął Xarrax i pstryknął palcami, a głowa szemrzącego najgłośniej pękła w mgiełce krwi, mózgu, strzępów włosów i kości czaszki. Tłum przydupasów zamilkł natychmiast.
Morr znów skupił uwagę na rannym Moltym. Wyprostował się na całe swoje trzy metry. Był szczupły, ale jego sylwetka, choć w stu procentach humanoidalna, przypominała pędzącego geparda; ani grama zbędnego tłuszczu, ani centymetra obwisłego ciała, tylko skóra opięta na niewielkich, lecz sprężystych mięśniach. Jego ciało pokrywał srebrno czarny uniform, idealnie dopasowany do sylwetki. Długie, niemal białe włosy opadały na czoło, zasłaniając chwilami szmaragdowe, lekko skośne oczy.
― Chciałbym wiedzieć, jak do tego doszło, że pokonał cię jakiś wymoczek z planety, na której częstotliwość występowania obdarzonych wynosi mniej niż jedna stutysięczna procenta, wliczając w to przybyszów z innych światów.
― On gył hiłny ― wybełkotał Khnarr przez połamaną szczękę.
― A, zamknij się! ― wycedził Morr i uderzeniem buta połamał miednicę leżącego. ― Zanim z tobą skończę, chcę, żebyś wiedział jedno. Twoja banda wyrzutków zginie jeszcze przed zmierzchem. Każę ich zakopać na Kwasowych Pustyniach, żrące piaski będą trawić ich ciała tygodniami, zanim umrą. Twój statek zarekwiruję, jest wystarczająco szybki dla mojej floty.
Molty zamknął oczy uspokoił oddech. Po chwili, gdy zdołał zregenerować połamaną szczękę, odezwał się, patrząc butnie na Morra.
― Niedoczekanie twoje, tyranie. Żałuję każdego dnia służby u ciebie. Mam nadzieję, że ten ziemski chłopak rozerwie cię na strzępy. Szczerze ci tego życzę i wierzę, że jest w stanie to zrobić. Mnie mogłeś uwiązać na smyczy, ale wara ci od moich kompanów. Jeszcze nie znasz naszej siły, skurwielu.
Xarrax podszedł i ponownie złamał mu szczękę kopniakiem.
― Skoro już się wypowiedziałeś, przejdźmy do przyjemniejszej części wieczoru ― uśmiechnął się wrednie. ― Wysyłam oddział, by aresztował twoją zgraję banitów i wywiózł na wykonanie wyroku. A ciebie będę zabijał powoli, bardzo powoli.
Kończąc, rozdeptał mu nadgarstek. Uśmiechnął się, słysząc krzyk bólu i trzask miażdżonych kości.
― Muzyka dla mych uszu ― zaśmiał się i klęknął przy rannym. Wbił pięść w jego wiotki brzuch, rozrywając ciało, po czym wyciągnął pęta jelit i rzucił na posadzkę.
Molty zabulgotał i plunął krwią. Czerwona plama wokół jego pokiereszowanego ciała rosła.
Tymczasem Morr wyjął z przypiętej do pasa pochwy nóż i powoli, napawając się cierpieniem ofiary, zaczął odcinać mu genitalia. Gdy skończył, umieścił odcięte organy w ustach rannego.
― Jak to jest, zjeść własne jaja? ― zapytał, śmiejąc się i grzebiąc czubkiem noża w powstałej po kastracji ranie, zgrzytając nim o kość łonową.
Dławiąc się i krztusząc, Khnarr po raz ostatni zmusił się do regeneracji połamanej szczęki.
― Obyś… się kiedyś przekonał… ― wystękał i stracił przytomność. Wściekły Morr podniósł się i zmiażdżył mu czaszkę silnym stąpnięciem nogi.
Martwy Khnarr Molty, mimo że bez życia, zdołał w ostatniej chwili nacisnąć maleńki przycisk na bransolecie, która ozdabiała jego lewy nadgarstek.
Kilka minut później z powierzchni planety Xion wystartował ponadprzestrzenny statek, niosący na swym pokładzie resztę bandy Niszczyciela.

##


Gorąca kawa parowała w ozdobnych kubkach, zakupionych przez Wolfe’a jako prezent dla Krystiana i Denisa. Cała trójka siedziała w mieszkanku Krystiana i rozprawiała o niedawnej walce.
― Jak myślisz, on wróci? ― zapytał Orlik popijającego kawę Stepha.
Replikant odstawił kubek i wzruszył ramionami.
― Nie zakładałbym się o to. Skoro uciekł, prawdopodobnie na Xion, jest spora szansa, że znajduje się już w zaświatach. Morr nie toleruje porażek i surowo kara poddanych, którzy nie wypełniają precyzyjnie jego poleceń.
― Czyli Morr go zabił?
― Tak przypuszczam ― odparł Wilczyński. ― W przeciwnym razie, zaraz po zregenerowaniu ran, pojawiłby się tu znowu, i tym razem bez wątpienia miałby u boku resztę swojej bandy.
― Skoro więc jego mamy z głowy, kto zjawi się następny?
― Nie mam pojęcia, ale Xarrax ma do dyspozycji wielu zdolnych wojowników, niektórych prawie dorównujących mu mocą.
― Więc gdyby… wysłał ich tu wszystkich… ― wtrącił Denis, który nagle zbladł ― … Krystian nie miałby szans…
― Człowieku słabej wiary! ― zawołał Steph. ― Jeśli talent Krystiana jest taki, jak sądzę, że jest, to zmiótłby ich wszystkich razem, przy okazji niszcząc planetę, na której toczyłaby się walka. I kilka pobliskich również.
― A jeśli się mylisz? ― spytał Orlik, zaglądając na dno pustego już kubka, na którym pozostały wilgotne fusy.
― Cóż, wtedy wszyscy mamy przesrane ― odparł obcy, uśmiechając się smutno. Nagle wyraz jego twarzy zmienił się na weselszy. ― Ale wierzę w to, że jesteś potężniejszy od wszystkich Xionów razem wziętych. Bardzo mocno w to wierzę.
― Ja też, chociaż i tak się boję. ― szepnął Szuster, wtulając się w rudowłosego kochanka.
― W takim razie nie jesteś sam. ― Krystian objął go czule i pogłaskał po ramieniu.
Replikant odstawił kubek i wstał.
― Zostawmy te dywagacje, i tak do niczego nie prowadzą. Nie przekonamy się o twojej mocy, jeśli nie będziemy kontynuować szkolenia. ― Poprawił bluzę i dodał stanowczo ― Jutro w samo południe u mnie, odwiedzimy pewne odosobnione miejsce.
1(ang.) Zabiję cię!
2(ang.) Śmierdzisz jak ryba.
3(ang.) Żegnaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz