Mokry śnieg uderzał o szybę, usypiając chłopaków.
Przedświąteczna atmosfera udzieliła się im na całego; ustrojona
choinka, lampki w oknie i zapach sosnowych gałązek zawieszonych nad
drzwiami. Na trzy dni przed Wigilią byli gotowi do celebrowania
świąt. Krystian siedział przy komputerze i pracował nad nową
powieścią, a Denis piekł makowiec. Sielankę przerwało połączenie
Skype od Wolfe’a.
― Mów ―
odebrał rozmowę Orlik.
― Włączcie kanał lokalnej
telewizji ― Steph
wyglądał na zdenerwowanego. ―
Mamy problem.
Rudowłosy przełknął ślinę.
― Przylecieli po mnie? Te
skurwiele z U’beare i z Xion?
― Nie, to jeszcze nie to,
raczej bardziej lokalne zagrożenie. Z Wielkiej Brytanii.
― Zagraża mi jakiś angol?
― Nie tylko tobie, całemu
światu.
― Jak to?
― Ten osobnik nazywa się
Jack White i ma około dwustu lat, chociaż wygląda na dwadzieścia.
Zatrzymał proces starzenia dawno temu. Jak na człowieka jest dość
utalentowany, czerpie z elementów Ognia, Ziemi i Powietrza. Zabił
kilkudziesięciu U’beaerian i dwunastu mniej zdolnych Xionów.
― Czego chce ode mnie?
― On… jest dziwny ―
zająknął się Wolfe.
― Tropi
wszystkich uzdolnionych na Ziemi i wyzywa ich na pojedynki. Chce
sprawdzić swoje umiejętności, zabijając innych czerpiących z
Elementów. Spotkałem go trzydzieści lat temu w Londynie i ledwie
uszedłem z życiem. Poturbowałem go mocno, niestety nie zdobyłem
się na zabicie go, i to był mój błąd. Wyleczył rany i nadał
jest groźny.
Krystian włączył telewizor
na kanale lokalnej telewizji. Reporter stał przed płonącymi
samochodami w centrum miasta.
Kamera pokazywała
uciekających w popłochu ludzi, porzucających torby z zakupami
świątecznymi.
Z kuchni przyszedł Denis i
przysłuchiwał się rozmowie, zerkając na telewizor.
― To jego sprawka? ―
zapytał Orlik,
wskazując na telewizor przez ramię.
― Zgadza się. Chce cię
sprowokować do ujawnienia się. Morduje
ludzi na Alejach.
― Muszę zareagować, nie
pozwolę, żeby zabijał bezkarnie.
― Spotkamy się na miejscu,
przy banku ―
powiedział Steph i
rozłączył się.
Krystian wstał od komputera i
poszedł po kurtkę. Wkładał ciepłe zimowe trapery, kiedy podszedł
do niego Szuster.
― Boję się o ciebie ―
szepnął i przytulił
kochanka. Rudowłosy
pogładził go po ramieniu i uspokoił.
― Nie martw się, dam sobie
radę. Skoro Wolfe twierdzi, że jestem takim mocarzem, to taki
pionek nie powinien mi zagrozić.
― Po prostu się martwię.
― Muszę go powstrzymać, bo
zabije więcej ludzi. Czekaj na mnie, kochany. Wrócę.
Wyswobodził się z objęć
przyjaciela i wyszedł.
##
― Co tam się dzieje? ―
zapytał Orlik stojącego
pod zamkniętym bankiem Wolfe’a.
― White podpala samochody
wzdłuż alei. Zginęło już kilkadziesiąt osób. Musimy
interweniować.
― Jak mnie znalazł?
― Mówiłem ci, obdarzeni
potrafią się wyczuwać na ogromne odległości. Odkąd ujawnił się
twój talent, emanujesz silną energią, którą każdy czerpiący
może wyczuć i po niej zlokalizować cię. Niezbyt dokładnie, ale
mino to jest to możliwe nawet
na odległości międzygalaktyczne.
― A tak, pamiętam. A teraz
bierzmy się za niego. Ja się nim zajmę, a ty wyprowadź z alei
tylu ludzi, ilu zdołasz.
― Uważaj na niego, jest
przebiegły ― ostrzegł
Steph i ruszył bokiem alei, przemykając pod ścianami budynków.
Orlik wyszedł na środek deptaka, wyminął kilka płonących
samochodów i stanął
oko w oko z czarnoskórym chłopakiem mniej więcej w swoim wieku.
Jack White był szczupły i wysoki niemal jak Krystian. Białe,
zaplecione w warkoczyki włosy spiął w zgrabny kucyk. Jednak
najbardziej niezwykłe były jego oczy, błękitne, co jest niezwykle
rzadkie u czarnoskórych. I był bosy, co było dość niecodzienne,
zważając na porę roku i spadające z nieba mokre płaty śniegu.
Uśmiechnął się, ukazując
białe, idealnie równe zęby.
― Ty przyszedł ―
powiedział łamaną
polszczyzną.
Orlik uniósł brwi, zdziwiony.
― Mówisz po polsku?
― Wiele Polacy w Anglia.
― Racja, sporo naszych
wyjechało tam za pracą.
― Ty tu umrze ―
parsknął White,
wysuwając lewą nogę do przodu.
― Czekaj, pogadajmy ―
Krystian wyciągnął
pojednawczo rękę. ―
Nie stanowię dla ciebie
zagrożenia. Są inni, groźniejsi ode mnie.
― Xion, U’beare?
― Tak. Wkrótce tu przybędą.
Wyczują nas, ciebie, mnie i innych obdarzonych.
― Nie ma innych. Ja zabił
wszystkich ― zaśmiał
się Murzyn. ― Zabić
też Xion i U’beare, kiedy przylecieć po mnie. Ale najpierw zabić
ciebie.
― Nie powinniśmy ze sobą
walczyć. Musimy walczyć ramię w ramię z obcymi. Sam nie dam im
rady, tak samo jak ty, doskonale o tym wiesz. Ale wspólnie może nam
się udać.
― Jak da radę tobie, to da
radę U’beare i Xion. Ja mocny, bardziej mocny od ty ―
parsknął White,
wysuwając zuchwale szczękę.
― Mówi się: mocniejszy ―
mruknął rudowłosy,
przybierając postawę obronną, kiedy zdał sobie sprawę, że nie
ma mowy o współpracy z czarnoskórym chłopakiem. ―
Sprawdzimy, czy jesteś
bardziej mocny, palancie.
Jack White machnął ręką.
Zaparkowane przed jednym ze sklepów auto wystrzeliło w powietrze,
pędząc w stronę Orlika. Ten, przed samym zmiażdżeniem, również
uniósł rękę i lecący pojazd skręcił w powietrzu, po czym wbił
się w witrynę banku, przy którym przed chwilą spotkali się z
Wolfe’em.
― Nie jest łatwo, prawda? ―
zapytał z uśmiechem,
zerkając ukradkiem
przez ramię na wyprowadzającego ludzi z zagrożonej strefy Stepha.
Blondyn dokonał cudu, kierując uciekających w bezpieczne miejsce
poza zasięgiem wzroku White’a. Uspokojony, spojrzał na Murzyna.
― Ostatnia szansa na zmianę
decyzji. Walczymy razem, czy przeciwko sobie?
― Nigdy razem ―
warknął czarnoskóry
chłopak i uniósł się w powietrze. Jednym
ruchem ręki wprawił w ruch umieszczone wzdłuż deptaka ławki,
które, wyrwane wraz z betonowymi fundamentami, pomknęły na Orlika.
Ten machnął niedbale dłonią, a stalowo betonowe konstrukcje ławek
rozleciały się na boki, wbijając w wystawy sklepów. White sapnął
z wściekłością i posłał kolejny samochód w Krystiana, który
odbił go niemal natychmiast w jego stronę. Jack uchylił się w
powietrzu i stanął bosymi stopami na ziemi.
― Nie łatwo ―
rzucił ―
Ale ja wygra.
Znów uniósł się na dwa
metry w powietrze, nie zwracając uwagi na sypiący śnieg i lodowaty
wiatr. Nie zwracał uwagi na nic. Nawet na to, że rudowłosy porusza
delikatnie palcami lewej dłoni.
Za plecami White’a, z auta
unieruchomionego na betonowym koszu, odkręcił się i odpadł korek
wlewu paliwa. Spadł bezgłośnie w miękki puch. W chwili gdy Murzyn
uniósł ramiona by przeprowadzić kolejny atak, z baku wyskoczyło
paliwo i silnym strumieniem uderzyło go w plecy. Odwrócił się z
zaskoczenia i dostał kolejnym strumieniem w twarz. Zachłysnął
się, wypluwając benzynę
i odwrócił z wściekłą miną do orlika, ponownie lądując na
ziemi. Z jego jasnych warkoczyków skapywały krople paliwa, całe
ubranie miał nim przesiąknięte.
Orlik wyciągnął przed siebie
prawą rękę ze złożonymi trzema palcami, kciukiem, wskazującym i
środkowym. Pstryknął, a niewielki płomyk z płonącego opodal
pojazdu pomknął w stronę Jacka White’a. Chłopak ryknął,
stając w płomieniach, nagle wystartował niczym kometa i przeleciał
niemal sto metrów, lądując w wystawionym przed sklepem rybnym saku
na żywe karpie, których pozostało zaledwie kilka. Zapewne zdziwiła
je niespodziewana wizyta śmierdzącego paliwem i spalenizną
osobnika, lecz nie okazały tego. Żałowały pewnie, że nie
znalazły nabywców, lepsza śmierć na patelni niż ten smród
mieszającej się z wodą benzyny.
Ogień syknął gasnąc, a
poparzony White wygramolił się z saku i upadł obok.
― I will kill you!1
― próbował
krzyknąć spaloną krtanią, lecz wyszedł z tego tylko skrzek. Jego
popalone ubranie i włosy
dymiły. Pozbierał się z ziemi i uciekł w najbliższą bramę.
Krystian chciał ruszyć w pościg, lecz powstrzymała go dłoń
Stepha.
― On wróci, jak tylko
zregeneruje poparzenia.
― I mam mu na to pozwolić?
Odzyska siły i pozabija więcej ludzi! Zaprotestował Orlik.
― Teraz chce zabić tylko
ciebie, pozostali są bezpieczni.
― Wyprowadziłeś ludzi?
― Tak, nie martw się o nich.
Skup się na sobie i walce z Wolfe’em ―
Blondyn ścisnął ramię
Krystiana. ― Wiem,
że nie chcesz go zabijać, ale musisz to zrobić. Ściągnie na
Ziemię uwagę Morra, a
wtedy nastanie apokalipsa.
Rudowłosy westchnął ciężko.
― Zrobię to ―
oznajmił zimno po
chwili. ― Poczekam
tu na niego.
Jasnowłosy jeszcze raz
uścisnął dla dodania odwagi jego ramię, skinął głową i
oddalił się bez słowa.
Krystian czekał niemal
dziesięć minut, zanim pojawił się Jack. Podszedł do Krystiana
blisko, niemal na metr. Z jego ubrania i zwęglonych włosów wciąż
unosił się dym, oraz subtelny zapach spalenizny i ryb.
Orlik demonstracyjnie pociągnął
nosem i powiedział po angielsku:
― You smells like a fish.2
W oczach jego antagonisty
pojawiły się błyski wściekłości, lecz zapanował nad sobą.
― Ty umiera długo ― z jego
poparzonego gardła wydobył się żałosny charkot, nie robiąc na
Orliku najmniejszego wrażenia, co zademonstrował wzruszając
ramionami z krzywym uśmiechem.
― Próbuj dalej.
Murzyn odpłynął w powietrzu
w tył na kilkanaście metrów, unosząc się coraz wyżej, aż
zatrzymał się na wysokości czterech metrów nad głową Krystiana.
Ten obserwował uważnie wsteczny lot przeciwnika. W końcu White
uniósł prawe ramię. Z pozoru wyglądało na to, że coś mu nie
wyszło, lecz po chwili Kasztanowowłosy otrzymał potężne
uderzenie w plecy. Wyrwany z betonowymi fundamentami, nierdzewny
stojak do parkowania rowerów walnął go z ogromną siłą, łamiąc
trzy żebra i kalecząc biodro. Krystian upadł pod ciężarem
stojaka i krzyknął z bólu. Tymczasem czarnoskóry uśmiechnął
się z satysfakcją, odsłaniając białe jak śnieg zęby.
Zaciskając szczęki Orlik
podniósł się, z trudem zrzucając z siebie stalową konstrukcję.
Zamknął oczy, i rozpoczął proces leczenia. Uleczył się w
niebywałym tempie, czym zaskoczył White’a. Otrzepał bluzę z
przyklejonego śniegu i z pełnym opanowaniem spojrzał na oponenta.
― Koniec zabawy, śmierdzielu
― rzucił krótko i machnął ramionami, jakby odbijał od podłoża
piłkę do koszykówki. Jack runął na asfalt jak kamień, łamiąc
obie nogi i wrzeszcząc jak opętany. Krystian podszedł kilka kroków
bliżej, wyciągając do chłopaka zwrócone do niego wnętrzami
dłonie. Po kilku sekundach na asfalcie wokól White’a zaczął
topnieć śnieg, następnie uniosła się para, aż w końcu masa
zrobiła się plastyczna jak po rozgrzaniu i pochłonęła połamane
nogi Jacka White’a. Ten, wyjąc niczym potępieniec, próbował
ripostować nieudanym atakiem lodowych sopli, spadających z dachy
kamienicy, lecz chybił.
Orlik rozpostarł palce i
zbliżył się do czarnoskórego chłopaka. Asfalt wokół
uwięzionego w nim Jacka zasyczał, powietrze nad rozgrzaną masą
migotało jak w upalny dzień. Nagle jego powierzchnia wybrzuszyła
się i uniosła, wspinając po ciele White’a, którego wycie i
wrzaski zawierały cały ból i cierpienie, jakie niechybnie musiał
odczuwać. Rozpalona, parująca i sycząca przy zetknięciu ze
śniegiem masa asfaltowa posuwała się w górę ciała chłopaka,
jego skóra pokrywała się bąblami, a kiedy dotarła w okolice
karku, włosy stopiły się i zamieniły w spopielone kudły. Twarz
Jacka, mimo powstających lawinowo poparzeń i pęcherzy, wciąż
była piękna. Szpecił ją tylko grymas bólu i wściekłości, oraz
charczenie wydobywające się spomiędzy zaciśniętych zębów.
Murzyn oparł się dłońmi i podłoże, które natychmiast wpełzło
na nie, pokrywając aż do barków. W końcu z rozgrzanej, półpłynnej
masy wyglądała jedynie urocza, choć ściśnięta cierpieniem i
poparzona, twarz Brytyjczyka.
Krystian podszedł do niego i
pochylił się, zaglądając mu w oczy.
― Nie chciałem tego, Jack.
Wiesz o tym, prawda? Chciałem walczyć u twego boku.
― Teraz ja wie ― wyrzucił
łamiącym się cichym głosem White. ― Ja idiot.
Z jego jedynego sprawnego oka
spłynęła łza, drugie zostało wysuszone niemal jak pergamin przez
temperaturę. Czarnoskóry zakrztusił się rozgrzanym powietrzem i
spojrzał na Krystiana.
― Zabij.
― Nie mogę ― jęknął
rudowłosy z trudem powstrzymując łzy.
― Ty musi, bo ja zabije
ciebie…
― Kurwa, nie rób mi tego ―
załkał Orlik.
― Zabij!!! ― charkotliwy
krzyk wstrząsnął Krystianem, cofnął się o kilka kroków i
pociągnął nosem, ocierając łzy.
― Farewell 3―
powiedział krótko i wyrzucił prawe ramię w stronę Jacka. Asfalt
zaskwierczał jak bekon na patelni i wpełzł na twarz chłopaka,
wdarł się do ust i głębiej, do przełyku i płuc. Krótki krzyk
urwał się nagle, kiedy żar spalił jego struny głosowe. Ostatnim
wysiłkiem woli wyrwał uwięzione w asfalcie dłonie i podniósł je
do twarzy. Jednak nie dotarły na miejsce. Stygnąca asfaltowa lawa
stwardniała nagle, kiedy rudowłosy przestał ją podgrzewać.
Klęcząca sylwetka Jacka White’a zamarła w pozie błagającej na
kolanach o litość.
Orlik pociągnął nosem. Wiatr
niosący płaty śniegu rozwiewał jego długie włosy, przyprószając
je bielą i zamrażając łzy na policzkach. W końcu zacisnął
zęby, a stwardniała asfaltowa masa wokół czarnoskórego
zatrzeszczała i zaczęła pękać, tworząc idealny krąg z zastygłą
na jej środku figurą młodego chłopaka. Wycierając ostatnią łzę,
Krystian ukląkł obok figury i objął ją. Nagle wystartował z nią
w powietrze. Leciał pionowo, wysoko, aż kryształki lody zaczęły
osadzać się na jego włosach, twarzy i ubraniu.
Tymczasem na ziemi, na niedawne
pole walki wkroczył Steph Wolfe. Rozejrzał się w poszukiwaniu
walczących, lecz nikogo nie zobaczył. Cały deptak pośrodku alei
był wyludniony, pozostały na nim tylko wraki kilku samochodów,
niektóre wciąż płonące, połamany stojak do parkowania rowerów
i idealnie okrągła dziura w nawierzchni. Po chwili do jego uszu
dobiegł osobliwy narastający świst. Przypominał odgłos
spadającej bomby. Intuicja podpowiedziała mu, żeby wycofać się
kilka metrów od wyrwanego w asfalcie kręgu. I to uratowało jego
blond główkę od ciężkich obrażeń, a być może także od
nagłej śmierci. Gwizd narastał, zmieniając ton na niższy, co
zwane jest efektem Dopplera. Nagle, z ogromnym łoskotem i hukiem, z
nieba spadła oszroniona rzeźba klęczącego człowieka, wyrżnęła
w ziemię i rozpadła się na drobne kawałki. Wolfe zasłonił twarz
przed odłamkami, po czym podszedł do miejsca upadku. Pokruszone
szczątki figury wyglądały osobliwie; na zewnątrz miały fakturę
asfaltu, a wewnątrz były szkliste jak lód, lecz miały czerwonawo
różowe zabarwienie z elementami białych odprysków. Replikant nie
wiedział co to jest, dopóki nie wylądował obok niego Krystian.
Osiadł bezgłośnie na ziemi za plecami Wolfe’a i położył mu
dłoń na ramieniu. Ten wrzasnął ze strachu i odwrócił się
gwałtownie, omal nie przewracając na jednym z odłamków świętej
pamięci Jacka White’a.
― Kurwa, o mało się nie
posrałem, chcesz żebym zszedł ze strachu?!
― Cóż, byłbyś drugą
osobą, która zeszła dziś wieczorem ― odparł Krystian,
wzruszając niedbale ramionami.
― Co się tu działo? Gdzie
jest Black?
― Hej, bez rasizmu, on miał
na nazwisko White, a to, że był czarny, to inna rzecz.
― Mniejsza z tym ― żachnął
się Steph ― gdzie on jest? Co z nim zrobiłeś?
Orlik wykonał kolisty ruch
ręką, wskazując na pokruszone szczątki figury.
― Wszędzie dookoła. Pękł
jak szklanka.
― Zabiłeś go? Jak?
― Czy nie tego ode mnie
chciałeś? A jak, to już moja tajemnica. Nie żyje, i niech tak
zostanie.
― W porządku ― przytaknął
blondyn. ― Stawiał opór?
― Chwilowy i bezskuteczny.
― Jednak jesteś wojownikiem,
jakkolwiek mocno byś zaprzeczał ― Wolfe uśmiechnął się do
rudowłosego.
― Niech będzie, odkryłem w
sobie pokłady wściekłości i bitewnego szału, jak wikingowie. Ale
to nie znaczy, że to lubię.
― Nie musisz tego lubić,
ważne, że jesteś w tym dobry.
― Dobra, koniec tematu ―
uciął Krystian. ― Możemy już iść? Obiecałem komuś bliskiemu
memu sercu, że wrócę jak najszybciej.
Obcy uśmiechnął się i
wykonał teatralny gest ramieniem, wskazując mu drogę.
Zagłębili się w odchodzącą
od alei boczną ulicę.
Krystian po raz ostatni
obejrzał się przez ramię na szczątki niedawnego przeciwnika.
Wiatr szarpał jego kasztanowo rudymi włosami.
― Żegnaj, Jack ― szepnął
sam do siebie i wykonał nieznaczny ruch dłonią. Krwisto asfaltowe
okruchy zawirowały jak w miniaturowym tornadzie.
Orlik odwrócił się i odszedł
za jasnowłosym replikantem.
##
Orgazm szarpnął ich nagimi
ciałami jednocześnie, zapalając miriady gwiazd pod powiekami i
powodując westchnienia rozkoszy. Ciepły i lepki strumyczek spermy
wypłynął spomiędzy ich dociśniętych do siebie ciał i ściekł
na podłożony plażowy ręcznik.
Denis odkleił się od
rudowłosego z cichym mlaśnięciem. Jego wciąż sztywny członek
ocierał się o równie twardy organ Krystiana. Szatyn pochylił się
i pocałował kochanka w usta. Kiedy oderwał się od jego warg,
stwierdził:
― Po walce z tym White’em
jesteś jeszcze bardziej namiętny, kochany.
― To adrenalina, wkrótce
przyjdzie zejście, jak po narkotykach, i padnę ze zmęczenia na
ryj.
― Więc darujmy sobie kolejny
raz i prysznic, lepiej chodźmy od razu spać.
― Prysznic nawet nie zaświtał
mi w głowie, natomiast kolejny raz… dlaczego nie? ― uśmiechnął
się krzywo Orlik, nawijając na palec włosy kochanka.
― Jesteś demonem seksu,
niewyżyty ogierze ― zachichotał Denis, pocierając palcami wciąż
nabrzmiały żołądź fiuta Krystiana. ― Tylko co zrobimy z taką
ilością naszych płynów ustrojowych?
― Wytrzemy, albo…
połkniemy. To tylko nasza sperma, nie krowi nawóz.
― Rozbrajasz mnie, mój
zboczylasie ― mruknął zalotnie Szuster i na ostro zajął się
pulsującym penisem ukochanego. ― Musisz częściej walczyć, po
pojedynku wychodzi z ciebie bestia.
― Cóż, wiele wskazuje na
to, że okazji do walki będzie coraz więcej.
Szatyn zagryzł wargi.
― Wiesz co… pomijając
żarty o częstotliwości walk, bałem się o ciebie. Bardzo się
bałem.
― Wiem, kochany ― Krystian
przeczesał włosy Szustera. ― Ja też się bałem, ale to dodało
mi sił.
##
― Co się znowu dzieje? ―
zapytał nie do końca rozbudzony Krystian, kiedy odebrał telefon od
replikanta. ― Ciebie też ogarnęła noworoczna gorączka zakupów?
― Nie mnie ― odparł Steph.
― Chyba mamy kolejnego gościa. Demoluje supermarket na północy
miasta.
― Kto to tym razem?
― Nie mam pojęcia, żadnej
ekipie telewizyjnej nie udało się dostać do środka. Skurwiel
zablokował wszystkie wejścia, zabija ludzi i podobno poważnie
uszkodził konstrukcję budynku.
― Na północy, dotrę tam za
piętnaście minut, czekaj na mnie ― rzucił Orlik i wstał z
łóżka, nie budząc śpiącego Denisa. Ubrał się i po cichu
wyszedł z mieszkania.
Wsiadając do samochodu,
rozmyślał nad intensywnością pojawiania się agresorów przed
Nowym Rokiem. To musi być świąteczna gorączka, pomyślał.
##
Spotkali się przy rampach
rozładunkowych na tyłach sklepu i przez wejście służbowe dostali
się do środka. Przemknęli szybko korytarzami i znaleźli się
wewnątrz hali handlowej. Panowały tu półmrok i cisza, przerywana
z rzadka szeptami kryjących się między regałami ludzi i trzaskami
rozbijanych sprzętów i towarów.
― Najpierw rozpoznasz dla
mnie tego bydlaka, później wyprowadzisz ludzi przez zaplecze ―
powiedział rudowłosy do Wolfe’a, zatrzymując się przy rzędzie
kas.
Blondyn wystawił głowę ponad
taśmę kasy i zlustrował pasaż.
― Wiem kto to jest ―
oznajmił, kryjąc się przy Orliku. ― To Khnarr Molty, znany jako
Khnarr Niszczyciel. Jest przywódcą bandy najemników na usługach
Morra. Nie mam na jego temat dokładnych informacji, gdyż nie
spotkałem się z nim w walce, ale podobno jest naprawdę potężny.
Morr oszczędził go, ponieważ Khnarr poprzysiągł mu wierność by
ratować swój świat. Teraz służy Xarraxowi jak piesek, podobno
został nawet jego generałem. Ciekawe, czy przybył sam, czy z
resztą swojej bandy. Niezła z nich zbieranina, męty z połowy
galaktyki, każdy należy do innego gatunku.
― Jest Xionem?
― Nie, ale pochodzi z planety
zasiedlonej przez przodków Xionów, więc jego gatunek, choć
bardziej ludzki, posiada podobne cechy jak Xioni. Są niemal tak samo
utalentowani pod kątem czerpania z żywiołów, a Khnarr jest
prawdopodobnie najpotężniejszy, więc uważaj na siebie.
― Słyszałem to już wiele
razy ― bąknął Krystian. ― Zajmij się ludźmi, poobserwuję go
trochę, zanim się za niego zabiorę.
Wolfe przytaknął i ruszył
wyprowadzać uwięzionych w sklepie, tymczasem rudowłosy wychylił
się nieco zza kasy.
Khnarr siedział na stalowej
belce podtrzymującej sufit hali, która spadła na ziemię. Pod jej
ażurową konstrukcją leżały zmiażdżone ciała kilku osób.
Obcy miał długie, szare włosy
sięgające ramion. Szczupła i dość młoda twarz stwarzała pozory
łagodności, lecz krew i szczątki ciał zabitych mówiły coś
innego. Ciało Khnarra pokrywał metaliczny, matowy pancerz, przez co
wydawał się potężnie zbudowany.
Nagle podniósł głowę i
odezwał się czystą polszczyzną, z ledwie wyczuwalnym obcym
akcentem.
― Jesteś tu, prawda? Czuję
cię, czułem już wcześniej, ale nie potrafiłem zlokalizować.
Krystian zebrał się w sobie i
wyszedł na pasaż. Khnarr obrzucił go leniwym spojrzeniem i
zeskoczył z belki. Podszedł kilka kroków bliżej, wciąż
lustrując rudowłosego. Nie potrafił ukryć wrażenia, jakie wywarł
na nim wzrost młodzieńca. Sam również był dość wysoki, lecz do
Krystiana brakowało mu około połowy głowy. Obcy klasnął w
dłonie, uśmiechając się szeroko.
― Zapewne nie wiesz kim
jestem. Zwą mnie…
― Khnarr Niszczyciel ―
przerwał my rudowłosy. ― Wiem co nieco o tobie. Między innymi
to, że chodzisz na smyczy Morra.
― Jestem jego generałem! ―
Molty uniósł dumnie głowę. ― Zważaj na słowa, miernoto!
― Generałem, przywódcą
zbieraniny kosmicznych wyrzutków, który, zamiast walczyć jak
przystało na honorowego wojownika, poddał się i sprzedał, by
ratować swój świat. Generałem, który, gdy zawiedzie, skończy
jako zwykłe mięso armatnie! ― wyrzucił Krystian z głębi serca.
Widać było, że jego słowa poruszyły kosmitę, lecz Khnarr
obrzucił Orlika wściekłym spojrzeniem.
― Właśnie dlatego nie mogę
zawieść ― Odparł i uniósł w górę dłonie wnętrzami
skierowane w sufit marketu. Jedna ze stalowych belek podtrzymujących
konstrukcję dachu zgrzytnęła i spadła na Krystiana, lecz ten
uchylił się i odbił ją niedbałym ruchem dłoni w stronę
przeciwnika. Molty uskoczył w bok i zawirował lewym ramieniem.
Ażurowa belka wyrżnęła w witrynę sklepu jubilerskiego. Wewnątrz
hali wzmógł się wiatr. Po chwili stał się prawdziwym huraganem,
który porywał nie przytwierdzone do podłoża przedmioty. W
powietrze pofrunęły ławki, kosze na śmieci, części ciał
zabitych i strzępy ubrań. Płatki śniegu wirowały w kolistym
tornadzie wokół Krystiana. Chwilę później zamieniły się w
maleńkie odłamki lody, które raniły twarz chłopaka i targały
jego kurtką. Niedługo później z ciepłej puchowej kurtki
pozostały jedynie strzępy, po twarzy kasztanowowłosego spływały
strumyczki krwi, rozmazując się pod wpływem powiewów.
Huragan przybierał na sile,
porywał coraz cięższe przedmioty, wyrywał nawet wbetonowane w
posadzkę klomby z drzewkami.
Przed oczami zaskoczonego
Krystiana, przebierając w powietrzu łapkami, przeleciał biały
pudelek w szeleczkach, z wciąż zwisającą z nich smyczą. Z
ogromną siłą uderzył w jeden z filarów konstrukcji budynku i
zamienił się w krwawą masę ze strzępkami białego jak śnieg
futerka.
To otrzeźwiło chłopaka.
Uniósł dłoń na wysokość oczu i zacisnął ją. Niewidzialna
siła ścisnęła Khnarra jak gigantyczna pięść, druzgocząc jego
zbroję i odsłaniając zniewieściałe, niemal bezwłose ciało
wiotkiego dwudziestolatka z niewielkim brzuszkiem. Oprócz pancerza
pękło również kilka żeber oraz innych kości obcego, który z
bólu osunął się na kolana. Wiatr natychmiast ucichł. Orlik nie
pozostawił mu czasu na regenerację, wykonał niewielki gest dłonią
i jedna z granitowych płyt posadzki podniosła się i wcisnęła
Molty’ego w ścianę. Sporo krwi wypłynęło spod niej, zanim
opadła na miejsce.
Lecz gdy opadła, nie było za
nią Khnarra Niszczyciela.
― Kurwa, uciekł mi ―
zgrzytnął zębami Krystian.
##
Gwardziści gwardii przybocznej
Xarraxa Morra nie posiadali się ze zdziwienia, gdy pośrodku sali
tronowej hegemona pojawił się zakrwawiony, praktycznie nagi i
ciężko ranny Khnarr. Jeden z szóstki natychmiast pobiegł
powiadomić przywódcę, którego aktualnie nie było w sali, gdyż
był zajęty innymi obowiązkami, na przykład dręczeniem swych
poddanych, planowaniem ataku na kolejną planetę lub nadzorowaniem
projektowania gigantycznej statui, sławiącej podboje i triumfy jego
Hegemonii. Gdy pojawił się w sali, ciągnąc za sobą ogon
służących, doradców i innych różnego rodzaju przydupasów, nie
zwolnił nawet. Podszedł do leżącego i z marszu złamał mu
szczękę potężnym kopniakiem okutego metalem buta. Khnarr zawył
jak ranny kojot i padł na wznak.
― Dałeś się pokonać
jakiejś ludzkiej gnidzie z peryferiów galaktyki ― pokręcił
głowa Morr. ― Nie wiem, jak mogłem mianować generałem takiego
okurwieńca.
Tłum przydupasów za plecami
władcy zaszemrał na dźwięk niezwykłego określenia byłego już
generała.
― Milczeć! ― warknął
Xarrax i pstryknął palcami, a głowa szemrzącego najgłośniej
pękła w mgiełce krwi, mózgu, strzępów włosów i kości
czaszki. Tłum przydupasów zamilkł natychmiast.
Morr znów skupił uwagę na
rannym Moltym. Wyprostował się na całe swoje trzy metry. Był
szczupły, ale jego sylwetka, choć w stu procentach humanoidalna,
przypominała pędzącego geparda; ani grama zbędnego tłuszczu, ani
centymetra obwisłego ciała, tylko skóra opięta na niewielkich,
lecz sprężystych mięśniach. Jego ciało pokrywał srebrno czarny
uniform, idealnie dopasowany do sylwetki. Długie, niemal białe
włosy opadały na czoło, zasłaniając chwilami szmaragdowe, lekko
skośne oczy.
― Chciałbym wiedzieć, jak
do tego doszło, że pokonał cię jakiś wymoczek z planety, na
której częstotliwość występowania obdarzonych wynosi mniej niż
jedna stutysięczna procenta, wliczając w to przybyszów z innych
światów.
― On gył hiłny ―
wybełkotał Khnarr przez połamaną szczękę.
― A, zamknij się! ―
wycedził Morr i uderzeniem buta połamał miednicę leżącego. ―
Zanim z tobą skończę, chcę, żebyś wiedział jedno. Twoja banda
wyrzutków zginie jeszcze przed zmierzchem. Każę ich zakopać na
Kwasowych Pustyniach, żrące piaski będą trawić ich ciała
tygodniami, zanim umrą. Twój statek zarekwiruję, jest
wystarczająco szybki dla mojej floty.
Molty zamknął oczy uspokoił
oddech. Po chwili, gdy zdołał zregenerować połamaną szczękę,
odezwał się, patrząc butnie na Morra.
― Niedoczekanie twoje,
tyranie. Żałuję każdego dnia służby u ciebie. Mam nadzieję, że
ten ziemski chłopak rozerwie cię na strzępy. Szczerze ci tego
życzę i wierzę, że jest w stanie to zrobić. Mnie mogłeś
uwiązać na smyczy, ale wara ci od moich kompanów. Jeszcze nie
znasz naszej siły, skurwielu.
Xarrax podszedł i ponownie
złamał mu szczękę kopniakiem.
― Skoro już się
wypowiedziałeś, przejdźmy do przyjemniejszej części wieczoru ―
uśmiechnął się wrednie. ― Wysyłam oddział, by aresztował
twoją zgraję banitów i wywiózł na wykonanie wyroku. A ciebie
będę zabijał powoli, bardzo powoli.
Kończąc, rozdeptał mu
nadgarstek. Uśmiechnął się, słysząc krzyk bólu i trzask
miażdżonych kości.
― Muzyka dla mych uszu ―
zaśmiał się i klęknął przy rannym. Wbił pięść w jego wiotki
brzuch, rozrywając ciało, po czym wyciągnął pęta jelit i rzucił
na posadzkę.
Molty zabulgotał i plunął
krwią. Czerwona plama wokół jego pokiereszowanego ciała rosła.
Tymczasem Morr wyjął z
przypiętej do pasa pochwy nóż i powoli, napawając się
cierpieniem ofiary, zaczął odcinać mu genitalia. Gdy skończył,
umieścił odcięte organy w ustach rannego.
― Jak to jest, zjeść własne
jaja? ― zapytał, śmiejąc się i grzebiąc czubkiem noża w
powstałej po kastracji ranie, zgrzytając nim o kość łonową.
Dławiąc się i krztusząc,
Khnarr po raz ostatni zmusił się do regeneracji połamanej szczęki.
― Obyś… się kiedyś
przekonał… ― wystękał i stracił przytomność. Wściekły
Morr podniósł się i zmiażdżył mu czaszkę silnym stąpnięciem
nogi.
Martwy Khnarr Molty, mimo że
bez życia, zdołał w ostatniej chwili nacisnąć maleńki przycisk
na bransolecie, która ozdabiała jego lewy nadgarstek.
Kilka minut później z
powierzchni planety Xion wystartował ponadprzestrzenny statek,
niosący na swym pokładzie resztę bandy Niszczyciela.
##
Gorąca kawa parowała w
ozdobnych kubkach, zakupionych przez Wolfe’a jako prezent dla
Krystiana i Denisa. Cała trójka siedziała w mieszkanku Krystiana i
rozprawiała o niedawnej walce.
― Jak myślisz, on wróci? ―
zapytał Orlik popijającego kawę Stepha.
Replikant odstawił kubek i
wzruszył ramionami.
― Nie zakładałbym się o
to. Skoro uciekł, prawdopodobnie na Xion, jest spora szansa, że
znajduje się już w zaświatach. Morr nie toleruje porażek i surowo
kara poddanych, którzy nie wypełniają precyzyjnie jego poleceń.
― Czyli Morr go zabił?
― Tak przypuszczam ― odparł
Wilczyński. ― W przeciwnym razie, zaraz po zregenerowaniu ran,
pojawiłby się tu znowu, i tym razem bez wątpienia miałby u boku
resztę swojej bandy.
― Skoro więc jego mamy z
głowy, kto zjawi się następny?
― Nie mam pojęcia, ale
Xarrax ma do dyspozycji wielu zdolnych wojowników, niektórych
prawie dorównujących mu mocą.
― Więc gdyby… wysłał ich
tu wszystkich… ― wtrącił Denis, który nagle zbladł ― …
Krystian nie miałby szans…
― Człowieku słabej wiary! ―
zawołał Steph. ― Jeśli talent Krystiana jest taki, jak sądzę,
że jest, to zmiótłby ich wszystkich razem, przy okazji niszcząc
planetę, na której toczyłaby się walka. I kilka pobliskich
również.
― A jeśli się mylisz? ―
spytał Orlik, zaglądając na dno pustego już kubka, na którym
pozostały wilgotne fusy.
― Cóż, wtedy wszyscy mamy
przesrane ― odparł obcy, uśmiechając się smutno. Nagle wyraz
jego twarzy zmienił się na weselszy. ― Ale wierzę w to, że
jesteś potężniejszy od wszystkich Xionów razem wziętych. Bardzo
mocno w to wierzę.
― Ja też, chociaż i tak się
boję. ― szepnął Szuster, wtulając się w rudowłosego kochanka.
― W takim razie nie jesteś
sam. ― Krystian objął go czule i pogłaskał po ramieniu.
Replikant odstawił kubek i
wstał.
― Zostawmy te dywagacje, i
tak do niczego nie prowadzą. Nie przekonamy się o twojej mocy,
jeśli nie będziemy kontynuować szkolenia. ― Poprawił bluzę i
dodał stanowczo ― Jutro w samo południe u mnie, odwiedzimy pewne
odosobnione miejsce.
1(ang.)
Zabiję cię!
2(ang.)
Śmierdzisz jak ryba.
3(ang.)
Żegnaj
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz